środa, 16 marca 2011
Czym się różni mózg kobiety od mózgu mężczyzny?
Dobre i przede wszystkim niezwykle prawdziwe. Jak sądzę nie potrzebuje żadnego komentarza.
sobota, 22 sierpnia 2009
z pszczewskich dożynek wspomninienie wieczorne - bezcelne jakże ...
na pszczewskim ryneczku
dziś
donkiszoteria
noc
flamenco
tancerka
suknia czarna
jak kawa czarna
kostki drobne nazbyt
choć przecież kamienne
tak małe tu wszystko
co
jak chleb
powszednie
drzwi
okiennice
kamienie pod krzyżem
język szewski choć polski
jak ciału koszula
i tylko
sukni rąbek
czerwony
(jak brzeg filiżanki)
Pszczew-Wałbrzych
15-16 VIII 2009 r.
dziś
donkiszoteria
noc
flamenco
tancerka
suknia czarna
jak kawa czarna
kostki drobne nazbyt
choć przecież kamienne
tak małe tu wszystko
co
jak chleb
powszednie
drzwi
okiennice
kamienie pod krzyżem
język szewski choć polski
jak ciału koszula
i tylko
sukni rąbek
czerwony
(jak brzeg filiżanki)
Pszczew-Wałbrzych
15-16 VIII 2009 r.
piątek, 27 marca 2009
A ...
A wiosna
- jak widać
- śpi jeszcze niedźwiedzio.
Usnęła jesienią gdzieś w górach.
Pod śniegu pierzyną rumieni się
ze wstydu,
że taka w tym roku leniwa.
Oko tylko puszcza
zza pajęczej pończochy,
że jakoś
się jej nie chce
po lasach zielenić.
W końcu sześciu lat
to ona już dawno nie ma ...
- jak widać
- śpi jeszcze niedźwiedzio.
Usnęła jesienią gdzieś w górach.
Pod śniegu pierzyną rumieni się
ze wstydu,
że taka w tym roku leniwa.
Oko tylko puszcza
zza pajęczej pończochy,
że jakoś
się jej nie chce
po lasach zielenić.
W końcu sześciu lat
to ona już dawno nie ma ...
wtorek, 8 stycznia 2008
Pamięć jak mysia dziura
Ciekaw jestem, jak sprytny Teodorek odajdował ślady swojej działalności w świecie, w miejscu swojego mysiego zamieszkania. Wszak każdy z nas, bez względu na pozycję w przyrodzie, gromadzi ślady takie latami, przynosząc je pokątnie i mysim swędem do domów. Znosimy je, zwozimy ze wszyskich zakamarków świata, w których - raz, chociażby - postanie nasza stopa. Zwłaszcza, gdy mamy świadomość, że tylko raz, lub gdy nasze przeżycia związane z tymi zakamarkami zasługują na szczególne podkreślenie. Ciułamy te okruchy zastanej rzeczywistości w osobistych kontach oszczędnościowych naszych domostw. W albumach zdjęciowych, w zakurzonych szafach, za pajęczyną strychów,w szpargałach mniej lub bardziej osobistych. Są to przedmioty wyjątkowe, niezwyczajne, bądźcobąźpospolite, czasem naiwne, bezwartościowe, nierzadko jednak prawdziwie osobliwe lub nawet wyjątkowo cenne.
Analogicznie do tego, lecz ze znacznie większą starannością, no i przyznaać trzeba znacznie częściej, choć nie zawsze świadomie - odciskamy w delikatnej materii własnej jaźni, ślady czasu i wydarzeń, które bez względu na nasze intencje były naszym udziałem. Tak, że pasują one do historycznych śladów wydeptanych przez nas w misternej tkaninie wszechświata. Niczym ślady stóp odciśniśnięte w miękkim jestestwie dywanu.
Czasem napotykamy na te nasze, pozostawione niegdyś ślady, w swoich współczesnych wędrówkach po świecie. Jednak nie zawsze i nie od razu rozpoznając je jako nasze. Te napotkane,potrącone przypadkiem, wywołują u napotykającego miłe skojarzenia, poczucie przyjemności, powody której trudno nazwać. Aktualnie, co smutne - częściej skłaniają nas jednak do konstatacji: "kręcę się w kółko",lub, co gorsza stwierdzenia "cofam się-ten szczyt już zdobywałem".
Podobnie sprawa ma się ze śladami pozostawionymi w naszej pamięci. To osobliwe składowisko artefaktów żyje sobie własnym życiem w naszej głowie, choć w większości poza naszą świadomością. Tworzy nowe konstelacje, nasuwa wnioski, składa się w całości spójne, odmienne, to znów rozpada, przeistacza, reorganizuje - układa na nowo. Częściowo orientuje nas we wszechstronnej rzeczywistości świata oczywistego, tworzy naszą tożsamość, barwi maski, których używamy na codzień w różne odcienie dobrego i złego.
Czasem jednak, wyrwane spod kontroli intelektu sprawia, że w ludzkiej głowie miejsce mają fenomeny samoczynnego odtwarzania się pozostawionych tam śladów. Podobnie, jak dzieje się to w przypadku - jakże staroświeckiej już - patefonowej płyty, spoczywającej gdzieś na strychu dziadków. Na właściwym tylko dla niej miejscu - obrotowym talerzyku gramofonomaniakalnego mechanizmu, pod mosiężną tubą, której lśniący blask okryła już nieco pajęcza nić czasów zaprzeszłych. Tuż obok pudła zawierającego przypadkowy przegląd wytworów ludzkiego muzycznego geniuszu, wrażliwości, radosnej twórczości, agitacyjnej nowomowy, kiczu. Nakręcony po raz ostatni przed ponadćwierćwieczem mechanizm, ma jeszcze na tyle siły, aby potrącony przypadkiem przypomnieć o swoim istnieniu. Tubalnym głosem powiedzieć Ci może melodyjnie, "...jutro się rozstaanieeeemyyyyyyyyyyy...".Ćwierć obrotu czarnego krążka prawdopodobnie nie powie nic pieciolatkowi, który w czeluście babcinego strychu wybrał się jedynie po słoik słodkich wspomnień lata, zamkniętych w malinowej konfiturze. Jutro przed brzdącem pysznić się będzie sanna, a pucułowatość policzków napełni mu rubinowa czerwień wyszperana z babcinej spiżarni.
Co jednak, jeśli chwila ta stanie się udziałem samej babci? Inne, zgoła lato, przypomni słodko malinowa konfitura ... górska polana przed domem na powrót pokryje się stokrotnością delikatnych białych płatków, a bogactwo malinowego chruśniaka obleje żar nie tylko sierpniowego Słońca, ale i rumieniec panny upojonej malinową słodyczą ust czyichś, niegdyś tak dobrze znanych ...
Ze zdziwieniem odkrywam,że im dłużej człowiek żyje tym częściej potyka się o takie stare mechanizmy. Odkrywa wstydliwie, że pamięć składa się z mysich dziur, w których jaźń jego rozpływa się sennie. Czasem wypłukuje resztki słonych i słodkich wspomnień, czasem ręką - o poranku okrytą w nocniku - trąca, niby przypadkiem, te dziwaczne mechanizmy, które pociągają za sznurki jego pamięci i wyobraźni. Z czasem kontury zdarzeń dawno rozmytych nabierają nowej ostrości, kształty stają się na nowo wyraźne. I, choć to tylko pozorne, pozwalają rozpoznać w sobie echa minonych zdarzeń, wygrzebać z miękkości dywanu wyściełającego ludzką głowę odcisk stóp własnych w materii czasu, tworzącej przędzę owego dywanu. Na nowo spojrzeć na zapomniane dawno plamy, odnaleźć klejnot, który się gdzieś w dzieciństwie, w miękkości owej zapodział, zniknął, pozostawiając jedynie słony smak tęsknoty ... zbierać drobne paciorki wspomnień i nanizać je na jedną nitkę, w sobie tylko znany sposób i nie pozwolić im się już zapodziać na powrót(co-swoją drogą-jest założeniem, już w istocie swojej, błędnym). Wydaje mi się, że stąd rodzić się może zamiłowanie naszych starszych krewnych do różańca, muzułmanów - do paciorków z okiem opatrzności, czcicieli Hare Kriszna do worków trzymanych na nadgarstku, a gromadzących paciorki przewijające się przez dłoń podczas odmawiania mantry.
Co zaś się stanie, gdy szturchnięci wszechobecną dłonią opatrzności, wszystkie te paciorki rozsypiemy przypadkiem po dziurawej, deskowanej podłodze poniemieckiej willi, w środku starego parku (teraz może już lasu)? Co, gdy uda nam się zebrać ich drobną część tylko? Co, gdy pod zmurszałą deską, w czeluści mysiej dziury, zmieszają się z podobnymi paciorkami poprzednich domowników? Gdy wspomnienia słodkiej konfitury babci Marysi spotkają się z koralikiem wspomnień o ciotce Gertrudzie z jej spiżarnią pełną rubinowej słodyczy? Gdy pacierze dziadkowego parasola, powstańczego potrącą w swoim podprogowym biegu ćwiek z oficerskich butów stryja Hermana i guzik czarnego galowego munduru ojca, z którego i tak najbardziej podobał Ci się pióropusz u czapki? Może znajdzie się też ten mały nożyk, zgubiony dziadka Samuela? Tego, co to tylko z przyszycia był dziadkiem, bo mieszkał za ścianą, a wcześniej, to podobno nawet za szafą. I jak tu babcię wprowadzał "mołodszoj lijtnant Iwanow" pachnący całą, chyba perfumerią to dziadek Samuel już tu był. Bo został, gdy wszyscy wyjechali, tylko brodę zgolił, nie wiedząc kto przyjdzie ... A potem jeszcze raz został, pomimo, że było ciężko i wszyscy radzili mu "jedź Samuelu". W końcu odszedł lekko, właściwie z własnego wyboru, krokiem lekkim i pewnym.
...
Kiedyś grzebiąc pod podłogą naszego poniemieckiego mieszkania znalazłem ampułkę po rosyjskiej penicylinie. Bez wątpienia przeleżała tam od czasu wybudowania naszej kamienicy, od mędzywojnia. Wcześniej spakowana słowiańską ręką, po przemierzeniu szmatu świata, uratowała może życie małemu Helmutowi, by ten mógł oddać tą samą przysługę komuś w wojennej zawierusze, bo dobro zawsze wraca do człowieka ...
I tak sobie myślę - śladów swoich stópek, to Teodorek pewnie nie odnajdował, ale - jakie paciorki udało mu się napotkać w swoich mysich wędrówkach po dziurach naszej niepamięci - to na zawsze pozostanie tylko jego tajemnicą ...
środa, 28 listopada 2007
Mysz Teodor i rogalik
Otóż odnajduję, wciąż jeszcze, ślady obecności Teodorka w naszej kuchni. No nie to, żeby od razu odciski małych stópek - inaczej nieco. A bardzo to kreatywne - przyznać muszę - zwierzątko i zdolne. Ostatnio - tuż przed wyprawą do Krainy Wiecznych Łowów budował Teodorek, po nocach, swój pierwszy własny rogalik, czy kajzerkę, czy tam inne szlachetne pieczywo. Ale zacznijmy od początku samego.
To było tak:
Będąc młodym jeszcze człekiem a adeptem sztuki ekspedienckiej przy tem, przyszedł raz do mego kioseku facet o wyglądzie znudzonym. Powiada on, że bardzo chciałby kupić zabawkę inelektualną w postaci obrazka ciętego finezyjenie na fragmenty, znaczy się klocki - i przemięszanego losowo, celem ponownego złożenia go w całość przez posiadacza.
Puzzle - znaczy się, ale nie takie zwykłe. Bo te zwykłe to on zna już i układa, i go to nie rozrywa wcale - nudzić wręcz zaczyna.
Dobry ja humor od rana w dzień ów miałem. Powiadam, zatem, gościu onemu, niechby sobie dla rozrywki wszedł w posiadanie granatu obronnego F1. W dobrym warsztacie fotograficznym wykonał porządne zdjęcie żony, w duuuuuużym formacie. Do granatu rzeczonego - konkretnie zaś zawleczki jego uwiązał szpagat o długości rozsądnej. I oręże owe, wcześniej w zdjęcia odbitkę (powiększoną solidnie) owinięty, odbezpieczyć raczył. Najlepiej gdzieś na uboczu, ukrywając się za nasypem ziemnym, bądź - po prostu - za węgłem, pociągając za szpagat a granat ów pozbawiając w ten sposób zawleczki. Rozrywka to spora, bo i huczna, a zalety liczne. Puzli pozyska niemało, obrazek znajomy, a i ruch na lufcie świeżym nie bez znaczenie, bo znaleźć to wszystko i do kupy pozbierać - ooooooooo! To wyczyn nie lada. Zajęcie zatem z rodzaju: "przyjemne z pożytecznem".
Wije się gość przed kioseku okienkiem niewysokim, na radę oną. Mówi, że w wojsku nie służył, żony nie posiada, za to nie posiada się też z radości, że się od zgagi onej bez przemocy uwolnił. Granat natomiast ma, lecz żal mu niezmiernie, bo do Sylwestra trzyma, kiedy to: i zabawa przednia i rozrywka huczna. Teraz - natomiast - nudę i apatię puzzlami ma ochotę zaatakować i czas niemi zabijać.
"Jeno, żeby trudne aby..."
Byłem cokolwiek słabo przygotowany na taki okoliczności obrót. Lecz kioseku kąty przetrząsnąwszy, co-nieco, zeń wygrzebałem. Podsuwam zatem gościowi "Niedźwiedzia polarnego w śnieżnej zamieci" - 10.000 elementów. Ten nosem kręci, że za łatwe, że za małe, a że takie to już miał - może coś trudniejszego, i wogóle ...
Dobra, dobra - nie ze mną takie numery - powiadam - i bach! "Ziarnko piasku kwarcowego na pustyni Gobi" - elementów 25.000, bo i pustynia duża i opakowanie też pokaźne - wrażenie robi niemałe. Klient ogląda, podziwia, nosem kręci - ładne, duże, ale niezbyt trudne. A, i do pokoju się jemu, w szatę kolorystyczną nie wkomponowywuje - czy tak jakoś. Na 50.000 elementów, pod wszystko mówiącym tytułem "Czarny gryzoń w mysiej dziurze", też nie wiedzieć czamu nie reflektował. Choć powszechnie wiadomo, że czarne dodatki pasują do każdej szaty. Winszowałby sobie:
"... inkszego coś może, trudniejszego, nawet może być przestrzenne. To i mniejsze - wówczas, będzie dobre. Byleby na prawdę - ale to na prawdę trudne..."
Nerwy mnię w moment ów puściły, choć człek ze mnie nadspotykanie - wręcz - spokojny. Wyszedłszy z siebie, a koło kioseku, przy kliencie owym stanąwszy, wskazałem mu ulicy stonę przeciwną. Tamże witrynę z szyldem: "Jan Rogalik - PIEKARSTWO" i tam posłałem klienta owego, aby sobie kupił pół kilo bułki tartej i kajzerkę z tego ułożył.
Ten, niespodziewanie oblicze swe rozpromienił. A uśmiech swój szeroki na uszach oparłszy, podziękował mnię serdecznie a wylewnie. Ukłonił się "popas" i czem prędzej, z zadowoloną miną, udał się w radosnych podskokach pod adres wskazany.
Dobrze, że z wrodzonej kultury, co to mnię mamusia wychowaczo przekazała, nie poleciłem gościowi, aby pocałował się tam, gdzie plecy jego kończą nagle swe szlachetne i jakże kulturalne imię. To by było na prawdę, ale to - na prawdę trudne. Tylko nie wiem, czy w takiej sytuacji uśmiech jego kliencki opromieniłby również, zdziwioną moją facjatę.
Wracając, zaś do Teodorka. Nudzić się źwierz musiał wieczorami okrutnie, jako i ten klient przy kioseku, bo zakradł sie mnię do śpiżarenki i ciach - ciach, ząbkami do paczki z bułką tartą się dobrał ukradkiem. Nie to żeby teraz, ale przed mumifikacją jeszcze ...
Ja, natomiast, fakt ów niezaprzeczalny teraz dopiero odkryłem. A to dlatego, że upolowawszy Okónia Nilowego we współczesnej dżungli "Dużo - Tanio - Niezbyt Świeżo", przyniosłem go do domu i w tartym pieczywie panierować chciałem, nim się na patelni szczątki jego doczesne, przed konsumpcją, złoży.
Coby mu - bidulce - zimno nazbyt na patelni owej nie było.
Odkrywszy ząbki Teodorkowe na opakowania spodzie i malowniczo usypany szlaczek tartej bułki na dnie śpiżarenki, zebrałem z góry opakowania kruszcu - w tym momencie cennego - część niewielką. Resztę, zaś - w papierze niewartościowym, umieściłem na śmietniku historii. Wracam Ci ja do zapowiedzi mego obiadku, w postaci Nilowego Okónia i rozpakowawszy go z foli, w którą okutany dla fasonu został raz, drugi, trzeci, piąty ... patrzę nań, wącham, i ...
Szanowny Czytelnik wybaczy, ale moja wrodzona kultura, co to mi ją mamusia ... nie pozwala na opisanie odruchu fizjologicznego, będącego zdrową reakcją na olfaktoryczny bodziec, któren to nos mój - jak to bodziec - ubódł boleśnie ...
Okóń ów - Nilowy, bądź co bądź - rzeczywiście nilowym być musiał. Jako świeży przez markiet dostarczony w ręce moje, czyli niemorożony, drogę w stanie takim długą chyba przebył. Po odłowieniu przez odkrywców żródeł Nilu, afryckiego kontynentu częśc pokaźną (i gorącą chyba o tej porze roku) przemierzył, a dalej drogę też sporą. Przeto wonie ostre, a wyraźne, ryby się owej uczepiły różne:
- a to wielbłąda gorącą pustynią umęczonego,
- a to Nomada u podróży kresu, co to dżalabii przez całą Saharę zmienić sposobności nie miał,
- a to kutra rybackiego, co dwa tygodnie na mieliźnie Adriatyku zamarudził,
- a to ewropejskich dróg krętych, a długich, co to pierwej do Rzymu wszystkie prowadzą,
- a to kanałów Wenecji w dzień upalny,
- a to pastwisk alpejskich gdzie się fioletowe krowy pasą, a po jedzeniu - to i owszem inne rzeczy - jak to bydło - czynią,
- a to lasu Jiczyńskiego, gdzie się Rumcajs na niedźwiedzia zasadza,
- a w końcu polskich dróg ciężkich, wyboistych, trudnych, nigdy prostych, woń zakurzona,
... no światem wielkim tenże okóń pachniał wprost tak, że się - pomimo zimy mroźnej - wszystkie muchy w okolicy obudziły ...
Na obiad zjedliśmy z Najlepszą Małżonką Kalafiór Wielkopolski - za to świeży, bo z gieesu.
Szkoda tylko, że Teodorek już się był na drugą stonę przeprawił, bo miałby w podróży towarzysza i wpuściłby może tego okónia w Styksu nurta rwące. Wszak rybka pływać musi, to i popływałaby sobie pod czujnym, opiekuńczym okiem Harona.
A tak, skończyła zupełnie jak każda - gruba to, czy wątła - ryba. Garść prochu się po nim jeno ostała, co to z pozostałymi popiołami prędzej, czy pózniej wyląduje w ziemi ... jako i wszystkie inne ziemskie marnoście.
I tylko wciąż mnie zastanawia - gdzie, cholera jasna, mały Teodorek tego rogalika składał? Bo on, bądź co bądż - złożony przecie świeżo ...
piątek, 23 listopada 2007
Otóż źwierzątki to my lubimy
Otóż lubimy bardzo różne źwierzątki, wraz z Szanowną Małżonką - zresztą. Najbardziej lubimy je - zwłaszcza ja - gotowane, smażone, pieczone, duszone, no i inne takie różne - aby nieruchawe. Znaczy się, gdy nie są żywe,
...są nieżywe...
zdechłe, znaczy się, są.
Albo to upolowane, abo li inaczej ubite, czy posiekane. Jeszcze bardziej, gdy dodać troszeczkę cebuli, czosnku, no i popieprzyć - rzecz jasna do woli, bo pieprzyć źwierzątko, to przecie nie zawsze zoofilia.
Tak jest i z Myszem Teosiem. Znaczy się - nie to żebyśmy pieprzyli, solili, gustowali gastronomicznie w myszach - poza Kitajańskim Barem - jasnarzecz, gdzie funkcjonują raczej jako baranina w pięciu smakach.Ale ogólnie martwy mysz = dobry mysz.
Jako się rzekło, tak też się stało. Nakarmiony pigułką, granulką miłości(czy jakby jej tam nie było) Teodorek legł gdezieś pod podłogą, rozłożył się wygodnie i się nam muminkofiluje, siedząc cicho jak mysz pod miotłą, bo jakżeby inaczej... No i teraz, to mogliśmy go naprawdę pokochać, odkąd nie pęta się po domu, do gara nie zagląda (chć się nie dokładał), nie śpi w naszym łóżeczku i nie pije z naszego kieliszeczka. A ponad wszystko - nie skupia się gdzie popadnie.
Jak mówią Iberoamerykenie - "...sjesta po dobrym obiedzie, może trwać choćby i wiecznie..." - jak dodają Polanie - niechże tak się stanie. Wszak pod podłogą ciepło cicho, wygodnie i niemal tak dobrze jak u vana Gogha za piecem (czy jakoś tak). Największe, tylko, zmartwienie - w tym, by Teodorek miast się rozłożyć, raczej wygodnie ułożył się tam do tego mumifikowania, zgodnie z feng-shui. Bo jak się braciom Rusom Wołodia ułożył nie w tą stronę, w tym ichnim Muzeum wyłożonym gumoleonem, znaczu się tym Mauzoleumie - znaczy się, niezgodnie z fengszujem - to do dzisiaj jakoś im się nie za zbytnio chce powodzić.
Może być, że im wszystkie obole pozabierał jak się na drugą stronę przeprawiał - z tym, że na to - w sam raz, dowodów nie ma ...
No a my, z Najlepszą Małżonką, to tego Teodorka lubimy właśnie troszkę tak, jak ruski naród Wołodię - najlepiej mumifikowanego. Przeto i analogiczność by się jakaś znalazła...
Nie pozostaje nic innego, jak ufać, że ułożył się Mysz Ilicz Teodor razem i w zgodzie z tym kitajańskim zwyczajem, bo inaczej to nam cała kasa w mysiej dziurze utonie.
Zwłaszcza, że ostatnim czasem, to przy rzeczonej dziurze zaczął się malowniczo pojawiać grzybek, niczym w pieczarce, wykwitając znienacka na ścianę. Tak jakoś, żeby nie było, że nieszczęścia nie chodzą parami ...
I na okniec już, zupełnie, pytanie retoryczne:
I jak tu, bracie lubić, drób na dziko w pieczarkach?
środa, 14 listopada 2007
Sublokator - Mysz Teodor
Zaczęło się od Tego, że Marcin z Sidorowa zasłał mnię dnia któregoś Krótką Formę Epistolarną. Z treści jej, niezbyt rozwlekłej, acz pełnej, jasno wynikało, że nieładnie jest złościć kobietę w ciąży i od tego lęgną się winowajcy w domu myszy. Wszystko dlatego, że wraz z Najlepszą Małżonką, rzadko nazbyt nawiedzamy Marcinów domostwo. A to z braku czasu, a to sposobności, a czasem, to i zwykłego lenistwa.
Że, natomiast, przyjaźnimy się długo już, a i na gęby swoje wzajemnie okiem rzucić lubimy, wymieniając przy tym kąśliwe, bądź-co bądź, komentarze w temacie otaczającej nas zewsząd rzeczywistości. A to przy kawie fusiastej, a to przy mongolskim zielu, czy innej "z chińskich ziół ciągnionej treści". Toteż brakuje nam -czasami- wzajemnej swojej obecności. Marcinowa - natomiast, w stanie jest błogosławionym, co urokowi onemu, w przytoczonej epistole marcinowej zawartemu, zasadności przydaje.
Takoż się, jakoś złożyło, że po Epistolarnej Formie Krótkiej od Marcinów otrzymanej, jakoś tak czasu nie było przez dzień następny i kolejny jeszcze, aby w gościnne progi domostwa ich wstąpić. I niby nic to, a jednak ...
Od wczorajszego poranka, skromne kilkudziesiąt metrów domostwa naszego dzielone jest nie tylko pomiędzy dwie nasze osoby (z czego moją większą, Najlepszej z żon - natomiast - bardziej skromną), a pomiędzy trzy żywobycia doczesne. Otóż o poranku, wczoraj, z chrzęstm i chrobotem, w domku naszym się nowy pojawił kolator. Himeryczny - a jakże! Mysz Teodor - bo tak postanowłem nazwać naszego milucha, odkąd z nami zamieszkał - ma się całkiem dobrze. Zwierzątko sympatyczne - bo futerkowe, a i miejsca niewiele winszujące sobie, zaczęło z polotem, bo od wystraszenia Najlepszej Małżonki, co udało mu się nad wyraz. Dość powiedzieć, że natychmiast - niemalże - Małżonka wskoczyła na stół i dawaj wiwatować, wydając z siebie nieuporządkowane, a głośne - zarazem okrzyki na cześć drogiego gościa. "Smoq! Weź mi go stąd!!!" i inne takie wyrazy uciechy (że tak powiem "na umór") sypały się rzęsiście. Nie pomogły argumenty typu "Kwiatq-niepolitycznie to pannie z dobrego domu od rana na stole tańczyć",czy też "Kwiatuszq - musisz się jakoś przygotować do szkoły, przecie nie możesz się spóźniać - dzieci Cię nie będą lubić, nauczyciele Cię nie będą cenić" etc.
W końcu Najlepsza Małżonka zeszła,była ze stołu i dając wyraz swojej uciesze i uczuć serdecznych ogromowi udała się w miejsce pracy, licząc na to, że podczas jej krótkiej nieobecnośco Smok (czyli nikt inny jak tylko sam ja, we własnej osobie) wyprosi nieproszonego "siłom i godnościom osobistom". I dając - jako żywo wyraz naszej polskiej gościnności, zabawi go na umór. Nic bardziej mylnego. Odwózłszy Najlepszą Małżonkę Moją do pracy udałem się do znanego mi marketu Pod Wielkim Trzeszczącym Dachem i dokonałem zakupu kolorowego środka w granulkach, co to - podobno - pasjami go gryzonie uwielbiają. No i podjąłem Mysz Teodora po pańsku - ucztą na cześć jego wydaną specjalnie, według staropolskiej tradycji - "czym chata bogata tym struje", rozkładając metodycznie posiłek ów mysi w różnych miejscach mięszkania. I czekam...
Najlepsza Małżonka odmówiła jednak stanowczo czekania ze mną pospołu, stanowczo odmówiła również nocowania pod jednym dachem z futrzakiem. W ten sposób wczorajszą noc spędziliśmy poza domem, na co zanosiło się i dziś. Tu, jednak granice mojej cierpliwości kończą się bezapelacyjnie - stanowczo zaprotestowałem - zatem -przeciw pozostawianiu całego mieszkania na głowie jednego malutkiego szaraczka, którego - nota bene - dokarmiam nadal. Bo co niby miałby sam zrobić, gdyby nagle rozszczelniła się rura i dana woda, poddana ciśnieniu, napotykając na otwór w rurze - czyli "dziurę" zaczęła wypływać, tworząc w mięszkaniu malowniczą kałużę, po czasie jakimś sięgającą do kostek, abo li zagotowała się ciecz tożsama w instalacji CO, no? Co?
Mimo to Najlepsza Małżonka wybrała nocleg, wzorem nocy ubiegłej u Władkowstwa Seniorów (znaczy się we Władysławowie), choćby i z dala od ciepłego, bądź - co bądź, boku mężowskiego. Ja oddaję się urokom spania z Teodorem i czekam na szczęk wystrzałowego talerzyka - licząc na to, że gość nasz - jakże szanowny - mieć będzie ochotę na jakąś małą nocną przekąskę.
Przezornie uzbroiłem wtstrzałowy talerzyk smakowicie pachnącym kawałkiem wędzonej polędwicy. Aktualnie zastanawiam się, czy to aby na pewno dobrze. Wszak Teodor z pochodzenia jest plebejuszem raczej, niźli mysim szlachcicem, w którego żyłach błękitna krew płynie, toteż podniebienie może mieć niezbyt nawykłe do tego typu delikatesów. Może grzecznym bardziej, a i zasadniejszym byłoby zaopatrzenie talerzyka salcesonem, mortadelą lub innym tego typu - plebejskim wiktuałem? Choćby i ozorkowym... Abo li kąskiem Popiela, nieznacznym choćby, nawet suszonym. Taka "Wędlin Deska Kruszwicka" ...
Najlepsza Małżonka w kwestiach kulinariów i gastronomii stanowisk swoich nie upatrywa, zatem i zdania zabierać nie chce. Sama nie ruszając nawet, ani salacesonu, ani polędwicy o Popielu już nie wspominając. To może dobrze, bo jak wróci, to nie połasi się na specyjały dla gościnej konsupcji wystawione. Łakomy kąsek polędwicy jakoś jej nie skusi, dobrze, bo choć pachnie - wszak język skutecznie krępować musi ...
Subskrybuj:
Posty (Atom)